Komu potrzebne jest minimum kadrowe

Chciałabym postawić pytanie o sens istnienia jednego z fundamentów Ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, którym z pewnością zdenerwuję wiele osób. Chodzi o minimum kadrowe, które w świetle Ustawy jest warunkiem uzyskania uprawnień na kierunku i prowadzenia kształcenia. Jest to przypisana dla danego kierunku liczba pracowników z tytułem profesora, stopniem doktora habilitowanego, doktora a także w ramach limitu – magistra, która  musi być zatrudniona przez uczelnię na podstawie umowy o pracę, inaczej kierunek nie może funkcjonować.

Kwestia minimum otrzymała niezwykły priorytet kontrolny. Gdy w uczelni pojawia się Polska Komisja Akredytacyjna, jej członkowie już od drzwi niczym mantrę powtarzają: „minimum, minimum”. Argumentem, że takowe minimum kadrowe powinno być utrzymywane jest konieczność zapewnienia odpowiedniego poziomu i jakości kształcenia na studiach wyższych i prowadzenia działalności naukowo-badawczej. Według urzędowej zasady uczelnia nie jest w stanie istnieć bez minimum i spełniać swoich funkcji.

Moim zdaniem nic się nie zgadza. Gdyby tak było, to przy obecnej liczbie funkcjonujących 430 uczelni i ponad 90 tys. pracowników naukowych tworzących uczelniane minima mielibyśmy w Polsce najlepiej rozwinięty system badań naukowych i kształcenia w Europie, powinniśmy być potęgą. Jak to jest możliwe, że taka liczba osób pracuje od rana do wieczora  w polskich uczelniach w ramach minimum a osiągamy tak mizerne rezultaty. Nie można jednak ulegać złudzeniom.

Takie to zostały przyjęte w Polsce standardy pracy, że pracownik zatrudniony na przykład na etacie dydaktyczno – naukowym bardzo często prowadzi jedynie zajęcia dydaktyczne i przychodzi zwykle na kilka godzin zajęć w tygodniu zgodnie z zasadami pensum dydaktycznego zapisanego w Ustawie i w swojej umowie i więcej się nie pojawia. Pracy naukowej w uczelni nie prowadzi skoro nie ma publikacji, nikt mu zresztą najczęściej nie wydaje polecenia aby przebywał w swoim miejscu pracy przez cały tydzień na drugiej połowie etatu czyli prowadził pracę naukową. Ponadto uczelnia jeszcze musi się głęboko kłaniać, aby dany wykładowca raczył zaszczycić ją łaską swojego etatu na kilka godzin w tygodniu, realizowanych często przez asystentów.

W uczelni nie pracuje się również  przez trzy miesiące wakacji, w ferie, w trakcie sesji gdy nie ma zajęć. Generalnie, w wielu uczelniach niewiele się pracuje. To kto pracuje ? Wszelkie prace organizacyjne przerzuca się na asystentów lub adiunktów oraz na administrację.

Czasem odbywam spacer w ciągu dnia po warszawskich publicznych i niepublicznych uczelniach, zapewniam,  że poza administracją i zajęciami, pomieszczenia katedr świecą pustką i nie ma tam śladu naukowca realizującego swoją pracę naukową lub też zajmującego się działalnością organizacyjną na rzecz uczelni. Pracownik naukowy poza zajęciami dydaktycznymi przychodzi na dyżur dla studentów i na tym jego obowiązek obecności się kończy.

Jeśli pracownika zatrudnionego na etacie nie ma codziennie w pracy i nie dostarcza też wyników pracy naukowej ani w postaci publikacji ani do komercjalizacji, to nie ma potrzeby zatrudniać takich osób na etat. Wystarczy umowa o dzieło na realizację kilku godzin dydaktycznych w tygodniu a zaoszczędzone środki można przeznaczyć na doposażenie efektywnie pracujących w uczelni osób.

Należałoby też zapytać studentów czy widzą różnicę pomiędzy realizacją zajęć dydaktycznych przez osobę na etacie i przez osobę na podstawie umowy o dzieło. Uczelnia przymuszona Ustawą  musi tworzyć minimum czyli zatrudniać profesorów i doktorów jakich uda się zdobyć według zasady kto da więcej. Jedni są dobrymi specjalistami inni mniej. W tym drugim przypadku uczelnia chce czy nie chce przydziela zajęcia do realizacji, bo profesor czy doktor musi coś robić. W sytuacji gdy dla danego przedmiotu potrzebny jest praktyk a profesor jest jedynie teoretykiem, niezwykła rola minimum  na rzecz jakości kształcenia staje się mitem. W wielu przypadkach byłoby lepiej zatrudnić dobrego doktora lub magistra, lub profesora poza etatem na określoną liczbę godzin ale przecież trzeba finansować  minimum.

Z tego i wielu  jeszcze innych względów utrzymywanie minimum kadrowego nie służy jakiejkolwiek jakości kształcenia, tylko stanowi gwarancję etatów, w wielu przypadkach osobom zupełnie bezproduktywnym, obciąża finanse uczelni i są to koszty sztywne. Zakładam, że studenta nie obchodzi minimum kadrowe, zazwyczaj nie ma o nim pojęcia, oczekuje wiedzy od fachowca. Dla jednego przedmiotu może to być teoretyk, dla innego działacz społeczny a jeszcze innego przedstawiciel biznesu. W obecnym dynamicznym świecie kształcenie na bazie obowiązkowej liczby etatów profesorskich i doktorskich przypisanych dla danego kierunku, zamiast stosowania kryteriów efektywności i elastyczności odpowiednio do potrzeb wydaje się być jakimś przestarzałym reliktem.

Zasada minimum kadrowego ma też inne konsekwencje. W niektórych uczelniach i to publicznych utrzymywany jest kierunek przy garstce studentów, bo inaczej  wielu pracowników na etacie straciłoby miejsca pracy. Uczelnie prywatne w takiej sytuacji  pozwalniały minimum kadrowe i polikwidowały kierunki w warunkach spadku liczby studentów. W uczelni publicznej wywalczona dotacja pozwala podtrzymać nieefektywne miejsca pracy.

W powyższych okolicznościach zdziwienie wywołuje narzekanie zadłużonego uniwersytetu, który od kilku lat notuje stratę i chociaż studentów przybyło i o rozwój wszyscy dbają, a mimo wszystko kondycja finansowa jest niedobra. Należałoby zapytać ile uczelnia wydaje rocznie na utrzymanie sztywnego minimum dla wszystkich kierunków dla I i II stopnia studiów, aby zatrudnieni pracownicy mogli zrealizować kilka godzin zajęć dydaktycznych w tygodniu.

Uelastycznienie systemu zatrudniania pozwoliłoby na znaczące oszczędności ale co będzie wówczas z masą profesorów i doktorów habilitowanych. Po to uzyskiwali tytuły i stopnie a niektórzy tylko  załatwiali żeby zasiadać właśnie w minimum, dumnie przy tym twierdząc „że są już ustawieni do końca życia”. Co by było gdyby zlikwidować minimum ? Odpowiedź jest następująca: poprawi się jakość nauczania, zacznie rozwijać się rynek usług dydaktycznych i badawczych. Konsekwencje dotkną nieefektywnych pracowników naukowych.

Z czego będziemy żyć zapytają obstawiacze naukowych etatów. Z tego samego co reszta społeczeństwa, na przykład z zasiłku dla bezrobotnych. Uczelnie nie wywiązały się dotychczas ze swojej roli więc praca w nich nie może być jakimś nietykalnym przywilejem. Można też zawsze na bazie posiadanej wiedzy uruchomić działalność gospodarczą. Według standardów światowych najbardziej uznany naukowiec, to taki który ma kilka spółek. Nie ma przymusu pracy na uczelni, można przecież podjąć każdą inną pracę. Na etatach powinny pozostać osoby najlepsze w sensie dydaktycznym, naukowym, z talentem organizacyjnym, perspektywiczne i z dorobkiem. Pozwoliłoby to oczyścić uczelnie z nieefektywnej kadry i stworzyć rozwojowe zespoły.

Myślę, że zarówno studenci jak i pracownicy naukowi chętnie wypowiedzą się w tej kwestii, sztywne minimum kadrowe czy elastyczny system. Czy minimum kadrowe gwarantuje jakość kształcenia w Waszych uczelniach ?

Dodaj komentarz